Strona główna Sherlock Holmes The six Thatchers albo Sherlock 2.0. Dlaczego IV sezon Sherlocka BBC nie zaczął się dobrze

The six Thatchers albo Sherlock 2.0. Dlaczego IV sezon Sherlocka BBC nie zaczął się dobrze

Autorka: Katarzyna Goworek
1 Komentarz

Oto zapowiadana recenzja The six Thatchers, który swoją premierę miał 1 stycznia 2017. Popełniono tu wszystkie błędy, które sprawiły, że to nie jest dobry sezon. Pierwszemu odcinkowi czwartego sezonu Sherlocka BBC bardzo brakuje wyrazistości, która zawsze ten serial wyróżniała. A nijakość to jeden z tych błędów w popkulturze, z którymi naprawdę trudno mi się pogodzić. Po takim początku kolejnych odcinków wyczekiwało się bardziej z niepokojem niż z ekscytacją. Okazało się, że słusznie.

Kwestia oczekiwań

Dużo w tym tekście będzie ironizowania i zgryźliwości, która raczej rzadko się u mnie pojawia. Jednak myśląc jak doskonały były dwa pierwsze sezony i jak bardzo ten serial wpłynął na popkulturowy aspekt mojego życia (gdyby nie Sherlock BBC nie byłoby Aktówki, dla Was to może niewielka strata dla mnie ogromna). Zresztą, skoro ja byłam tak zawiedziona, a przecież oglądałam ten sezon z opóźnieniem, więc nie musiałam czekać na niego latami, to jak rozczarowani musieli poczuć się ludzie, którzy czekali na ten sezon trzy długie lata a nadzieje zostały rozbudzone przez naprawdę udany special.

Doskonale pamiętam cały ten hype na czwarty sezon „Sherlocka” BBC, mimo że sama obejrzałam ten sezon kilka miesięcy później. Słyszałam możliwie bezspoilerowo o wszystkich dobrych i złych aspektach zarówno tego odcinka jak i całego sezonu. Oprócz tego, że przed seansem byłam już świadoma, że jest gorzej to muszę powiedzieć, że naprawdę nie miałam zbyt wygórowanych oczekiwań wobec najnowszego sezonu. Głównie dlatego, że nauczyłam się mieć taką postawę wobec kultury. Pracują tam ludzie, co oznacza, że mogą razem stworzyć coś niemal doskonałego i bardzo złego. Nawet do produkcji, które bardzo lubię albo wręcz uwielbiam staram się podchodzić ze spokojnym zaciekawieniem co też mi teraz zaproponują niż z listą 20 bardzo sprecyzowanych oczekiwań, które produkcja ma spełnić bym łaskawie uznała ją za dobrą. Oczywiście, że myślę co bym chciała, żeby się wydarzyło albo jak w przypadku Sherlocka, które opowiadanie wezmą na warsztat twórcy i jak rozwiążą pewne kwestie. Jednak oczekiwanie po prostu dobrej, uczciwej, dobrze skonstruowanej produkcji jest mniej frustrujące niż oczekiwanie prawie doskonałej i w dodatku zgodnej z naszą wizją.

Miałam nadzieję, że The Six Thatchers, będzie po prostu udanym odcinkiem i będzie miało poziom przynajmniej mimo wszystko dobrego finału trzeciego sezonu, któremu wybaczyłam wiele gorszych momentów nawet z tym do tej pory niezrozumiałym zachowaniem bohatera w ostatecznej konfrontacji z Magnusenem. His Last Vow miało pomysł i wyraz, mogło się podobać lub nie, ale było w jakiś sposób bezkompromisowe i odważne. I to zawsze doceniam w kulturze. Bo to jest ryzyko twórców w imię swojej wizji, które może się podobać lub nie, ale jest wykazem odwagi. Poza tym można potem długo dyskutować

Nie byłam jednak przygotowana na coś tak nijakiego. Nigdy jeszcze przy „Sherlocku” nie dane mi było czuć zażenowania przez niemal cały odcinek. Zażenowanie, bo mnóstwo scen i wątków w The Six Thatchers jest po prostu płaskich, nijakich, bez polotu, bez tego charakterystycznego dla tego serialu błysku i wyrazistości. Jest to odcinek w moim odczuciu pod publiczkę, ale w takim nieprzemyślanym i niedopracowanym wydaniu. Tak jakby twórcy nie mieli pomysłu co umieścić między początkiem a zawiązaniem akcji i jej kulminacją więc wrzucają parę scen, które mogą spodobać się widzom, bo są urocze albo dramatyczne. Jakby charakter i pomysł nie był potrzebny. Pierwszy raz miałam problem nawet z samym wciągnięciem się w historię. Mam wrażenie, że zamiast błyskotliwości i inteligentnych rozwiązań, w tym sezonie dano nam fajerwerki, żeby ukryć ten ewidentny brak błyskotliwości i prób wyjścia z sytuacji, którzy – o zgrozo – twórcy sami sobie stworzyli.

O wiele bardziej wolałabym być wkurzona i gotowa na dyskusję niż po prostu mieć ochotę wyłączyć odcinek. I wolałabym dostać coś co mi się nie podoba, ale ma pomysł, jakąś wizję czy bezkompromisowość. Dlatego pierwszy odcinek czwartego sezonu rozczarował mnie bardziej niż jakikolwiek inny. Był po prostu tak bardzo niesherlockowy, że aż nie mogłam w to uwierzyć

Niestety taka była moja mina przez większość The Six Thatchers – zdziwiona, zaskoczona i taka deeply offended. Poniżej omówienie ze spoilerami

Taka była niestety moja mina przez większość tego odcinka – zdziwiona, zaskoczona i taka deeply offended (Kadr z serialu Sherlock BBC, sezon IV, odcinek 1, 2017)

Sherlock Holmes i rozwój technologii

Z perspektywy sezonu IV mogę stwierdzić, że koniec pierwszej dekady XXI wieku był absolutnie perfekcyjnym momentem by świat poznał współczesnego Sherlocka Holmesa. Przede wszystkim dlatego, że technologia mogła już być użyteczna w śledztwach i detektywistycznej pracy, ale nie była jeszcze tak wszechobecna i wszechogarniająca jak dziś czy w roku 2017.

Współczesny Sherlock Holmes zawsze doskonale „pasował” z komórką czy laptopem. Przypomniałam sobie jak entuzjastycznie i zupełnie naturalne przyjęłam Holmes wysyłającego smsy czy szukającego czegoś w Internecie. Wykorzystał je bowiem w taki sposób i jak jego XIX-wieczny pierwowzór z telegramu i gazet. Do tej pory Sherlock korzystał ze zdobyczy techniki i mediów tak jak Holmes – Do komunikowania się oraz zdobywania informacji. Holmes uważał prasę za użyteczne narzędzie w prowadzeniu śledztwa i mylenia tropów. Współczesny Sherlock czynił podobnie, choćby ze sprawą Magnusena kiedy chciał zwrócić uwagę na to, że znów bierze narkotyki. Podobieństwa widać także w ich ogólnym podejściu. Zarówno u Conan Doyle’a jak i Moffata i Gattisa Sherlock Holmes nie odżegnywał się od mediów i wynalazków, uważał za użyteczne i korzystał z nich, jednak z właściwym sobie dystansem i byciem ponad. Zarówno u Doyle’a jak i w roku 2010 traktował je jako dodatek, pomoc, kolejne źródło informacji, coś co ułatwia pracę, ale nie jako coś absolutnie niezbędnego w każdej sytuacji. Oczywiście czasem rozwiązywał sprawy zdalnie, nie ruszając się z Baker Street jeżeli miał dostęp do wszystkich istotnych informacji, ale jednak lubił pracę w terenie.

W każdym razie to przejście do współczesności było dla mnie zupełne naturalnie. Takie przedstawienie kolei rzeczy, ewolucja. Jak przestawienie się z dorożek na taksówki. Przenosimy Holmesa do XXI wieku więc damy mu komórkę i będzie używał plastrów nikotynowych.

Sherlock Holmes i używanie portali społecznościowych, szczególnie w wydaniu, które obserwowaliśmy w T6T kompletnie nie pasuje do tej postaci. Ktoś mógłby powiedzieć „no tak, w XIX wieku używał telegramu, w 2010 wysyłał smsy a w 2017 używa Twittera, w czym problem? To też ewolucja.” Niby tak, ale jak na Sherlocka Holmesa to jest zbyt krótki czas na przestawienie się, a już na pewno nie używałby telefonu tyle czasu i przy każdej okazji. Po pierwsze dla mnie kanoniczny Holmes – a więc w pewnym stopniu oczekuję czegoś podobnego po każdym jego wcieleniu – był zawsze trochę poza swoim czasem. Ok, brzmi jakbym robiła z Sherlocka Holmesa Doktora Who, ale mam na myśli to, że Holmes żył i pracował po swojemu, bardziej obserwował niż uczestniczył. Dlatego sądzę, że nawet jeśli w XXI wieku uznałby media społecznościowe za użyteczne, to podchodziłby do nich z większym dystansem niż ma to miejsce w The Six Thatchers. To zresztą pokrywa się bardzo z tym co napisałam powyżej na temat wykorzystywania tego jak detektyw korzystał z mediów u Doyle’a.

Z perspektywy sezonu IV mogę stwierdzić, że koniec pierwszej dekady XXI wieku był absolutnie perfekcyjnym momentem by świat poznał współczesnego Sherlocka Holmesa.

Sherlock Holmes i technologia

Zresztą taka niedzisiejszość Holmesa o której tu piszę ujawniała się także w jego współczesnej wersji. Prowadzi przecież stronę internetową, co jest bardziej klasyczne i bardziej staromodne (o ile to słowo jest adekwatne w kontekście technologii) w porównaniu do bloga Johna, który zdobywa popularność co dziwi Holmesa. Jedną z cech charakterystycznych bloga jest to, że zwykle w większym stopniu niż strona umożliwia interakcję, umieszczanie komentarzy, dyskusje. Myślę, że także, dlatego strona internetowa bardziej pasuje do detektywa, który jest aspołeczny, zdystansowany oraz jest typem obserwatora. Nie wyobrażam sobie więc by korzystał dużo z portali, które umożliwiają bezpośrednią interakcję. Nie zapominajmy też, że Holmes lubił poczucie anonimowości, oczywiście na tyle na ile mu na to pozwala rosnąca dzięki opowiadaniom Watsona popularność. Oczywiście lubił też błyszczeć, przedstawiać rozwiązanie spraw z dramaturgią a nawet teatralnością, słyszeć pochwały. Jednak tyczyło się to najbliższego otoczenia (to grono nigdy nie było duże) oraz osób zaangażowanych w sprawę. Zresztą możemy o tym przeczytać w opowiadaniu, na kanwie którego powstał ten odcinek.

Oczywiście trzeba pamiętać o tym, że główny bohater w serialu BBC jest młodszy, mniej stateczny i bardziej energiczny od tego Doyle’owskiego, więc mógłby trochę bardziej łasy na sławę, jednak wszystko inne – dystans, niezależność, poleganie na własnych zdolnościach w przypadku tego bohatera nie jest zależne od jego wieku a jest kwestią charakteru.

Poza tym Holmes polegał na świadkach i wszelkich zdobytych informacjach, ale przede wszystkim na obserwacji.  Niczego nie ignorował, ale oczy i uszy miał otwarte nie tylko w czasie pracy nad konkretną sprawą, ale zawsze, także w codziennych sytuacjach i nie pozwoliłby sobie na taki stopień zaabsorbowania czymkolwiek (na komisji czy chrzcie).

Podsumowując ten wątek. Niezależnie od tego jakie możliwości stwarzają nowe technologie i media społecznościowe Sherlock z racji tego co napisałam powyżej – dystans, niezależność, otwarty umysł, poleganie na własnych zdolnościach – nie nadużywałby mediów i ich. Korzystałby z nich, gdyby wymagała tego sprawa, którą się zajmuje, a na pewno nie podczas chrztu córki przyjaciela. Powiedzmy wprost – to jak cała kwestia technologii została przedstawiona w The Six Thatchers jest momentami groteskowe. Tego Holmesa wciąż wpatrującego się w ekran ciężko mi znieść a już tweetujacego o czym wspominałam wcześniej nie mogę zdzierżyć i jest to dla mnie wręcz zaprzeczenie literackiego pierwowzoru.

Sherlock Holmes i komórka to jak się okazuje niezbędne połączenie pod koniec drugiej dekady XXI wieku. Co nie pasuje nawet do tak uwspółcześnionej postaci detektywa (Kadr z serialu Sherlock BBC, sezon IV, odcinek 1, 2017)

Nie wiem jak to dokładnie ująć, ale wygląda to wszystko tak jakby twórcy uwspółcześnionej wersji Sherlocka Holmesa postanowili jeszcze bardziej ją uwspółcześnić, zrobić jeszcze bardziej zaawansowany upgrade. Z tym, że był on zupełnie niepotrzebny. Przestało to działać, już tak dobrze nie balansuje między klimatem XIX-wiecznych opowieści i współczesnością. Zaczęło wkurzać. Stało się nie tylko groteskowe, ale i sztuczne. Widać to zresztą nie tylko w owym użytkowaniu technologii, ale też w samym jej przedstawieniu na ekranie. Te wszystkie video konferencje, obrazy w obrazie… Ugh!

Kiedy pierwszy raz oglądam „Studium w różu” byłam zachwycona inwencją, pewnym nowatorstwem w pokazaniu dedukcji i spostrzeżeń na ekranie. Było to nie tylko świeże, ale też spójne i przede wszystkim nie wysuwało się na pierwszy plan, było takim smaczkiem, uzupełnieniem, czymś co nie przytłacza, ale dodaje dynamiki. W czwartym sezonie widzimy przeciwieństwo. W dodatku – powtórzę – często jest to po prostu niepotrzebne.

Nawet porównanie Mycrofta do Wikipedii, mimo że jest zabawne i najzwyczajniej w świecie mnie bawi (łącznie z tymi memami w stylu „Zostanę dłużej, ktoś w Internecie nie ma racji”) wydaje mi się jak na brytyjski serial o Sherlocku Holmesie przefajnowane.  

Wspomnę o tym zapewne jeszcze wielokrotnie w swoich tekstach – Największym problemem tego sezonu było to, że twórcy chcieli mocniej, szybciej, fajniej, dynamiczniej, chcieli fajerwerków tam, gdzie nie były one potrzebne czy nawet oczekiwane, a zapomnieli o dobrze skonstruowanej fabule. 

Coraz dalej od Holmesa

O ile twórcy współczesnego Sherlocka dobrze radzą sobie z odniesieniami do opowiadań ACD to po drodze gdzieś zgubili rys postaci. Nie chodzi tutaj o character development (rozwój postaci), który jest zupełnie naturalny i w tym przypadku całkiem fajnie przeprowadzony. Uważam, że postaciom bardzo wygładzono lub zupełnie zgubiono te cechy, które czyniły bohaterów zarówno na wskroś Doyle’owskimi jak i współczesnymi. Stały się w tym trochę karykaturami samych siebie. Dotyczy to niestety naszej dwójki głównych bohaterów,

Holmes u Doyle’a traktuje ludzi – w tym także swoich klientów – z wyższością i dystansem. Ale także klasą, dobrym wychowaniem i współczuciem. Słucha uważnie każdego słowa klienta. Oczywiście nie jest wcieleniem wszelkich cnót. Wykazuje zainteresowanie i chęć pomocy, jeśli sprawa jest wystarczająco ciekawa dla jego zdolności. Pojawia się ostre przywołanie do porządku, niecierpliwość. Ironia czy przytyk do głupoty są na porządku dziennym, ale dobrze zakamuflowane dobrymi manierami i energią tak by klient tego za bardzo nie dostrzegł. Słucha uważnie każdego słowa właśnie dlatego, że najważniejsze jest dla niego rozwiązanie sprawy. Wie, że musi zebrać wszystkie możliwe informacje i że wszystko – nawet coś co wydaje się zupełnie nieistotne albo już zostało zignorowane przez policję – może okazać się kluczowe.

Dlatego – uwaga, będą wykrzykniki – Sherlock Holmes nigdy w życiu nie pomyliłby płci ofiary w sprawie, którą bada!!! Po prostu nie! Nie dlatego, że nie jest arogancki, bo jest i nie przez szacunek do pogrążonej w szoku i rozpaczy rodziny, bo to jest dla niego sprawa drugorzędna. Dlatego nie pomyliłby się w takiej kwestii, bo to może być istotny detal dla sprawy. Nie można niczego zlekceważyć czy pominąć, bo może się to okazać kluczem do rozwiązania. Sherlock Holmes w każdym wydaniu czy bardziej arogancki czy mniej uwspółcześniony, młodszy czy nie najzwyczajniej w świecie by tego nie pomylił. Tylko tyle i aż tyle.

Drugą kwestią jest Norbury. I jest to spoiler dotycząca końca odcinka, ale chcę trzymać się tematu w nagłówku. Może komuś wydawać się dziwne, że Sherlock prowokuje sprawczynię w tak newralgicznym momencie, gdy nie jest jeszcze unieszkodliwiona. To mi wydaje się akurat bardzo kanoniczne. Holmes ACD często wykazywał zbytnią pewność siebie i arogancję. Do współczesnego Sherlocka pasuje to jeszcze bardziej, bo jak już wspomniałem jest młodszy, bardziej energiczny, butny a przy tym mniej rozważny i nie potrafi się powstrzymać od dedukcji. W dodatku wydaje mi się – z braku lepszego słowa – rozpieszczony. W tym sensie, że pozwala sobie na przekraczanie granic i ryzykowanie, bo zawsze ktoś ratuje go z tarapatów. Coś co mnie wkurza niebotyczne to użycie słowa Norbury aby przypominało mu do czego może doprowadzić zbytnia pewność siebie. Serio?! Naprawdę uznaliście to za dobry pomysł?! Biorąc pod uwagę, że Sherlock Moffata i Gatissa jest bardzo ludzki i mimo wszystko emocjonalne jest to po prostu okrutne.

Jak bowiem pamiętacie bądź nie, kanonicznemu Holmesowi również zdarzało się dedukować zbyt pochopnie. U Conan Doyle’a Norbury również miało pełnić funkcję hasło przypominającego Holmesowi ze nie powinien być taki pewny siebie i zbyt zawierzać pierwszemu wrażeniu. Norbury u ACD dotyczyło jednak dosyć błahej sprawy, która zakończyła się, jak na mroczne zagadki Londynu bardzo optymistycznie, wręcz sielsko. Rozumiem więc że detektyw potrzebował skojarzenia, które przypominałoby mu o jego zbyt pewnym zachowaniu, ponieważ sama sprawa i jej szczegóły mogły łatwo zatrzeć się w pamięci. Nie sądzę jednak by Holmes był kiedykolwiek w stanie zapomnieć, że jego zachowanie doprowadziło do czyjejś śmierci. Holmes w każdym wydaniu zawsze bardzo mocno przeżywał, kiedy nie udało mu się bądź nie zdążył kogoś uratować, a w serialu BBC dotyczyło to jego przyjaciółki. Nie potrzebowałby żadnego przypomnienia.

Uroczo i nijako

Jednym z problemów Sherlocka BBC od trzeciego sezonu jest to, że padł ofiarą własnej popularności, ogromnych oczekiwań. Mam wrażenie, że w T6T wszystko było zrobione tak by w miarę możliwości spełnić oczekiwania wszystkich. Wiadomo jednak, że jak chce się zadowolić wszystkich to w efekcie nie zadowala się nikogo a wszystkich się mniej lub bardziej rozczarowuje i najzwyczajniej świecie wkurza.

Myślę, że Moffat i Gattis nie umieją w komunikację z widzami. Uwielbiam dobrze przeprowadzony fanserwis. Inteligentny, z pomysłem, humorem z wciąż widocznym rysem twórców i dobrze wkomponowanym w całą fabułę. Idealnie zrobiono to na przykład w Endgame. Choć uważam, że tam było tego trochę za dużo. Nie miałabym nic przeciwko ukazaniu na przykład codziennych perypetii Sherlocka i Watsonów o ile byłoby to przedstawione z takim humorem dystansem i konkretnym celem opowiedzenia czegoś o bohaterach. Tak jak w The Great Game, gdzie przedstawiono takie daily life, aby powiedzieć nam coś nowego o bohaterach. Jeżeli dostaję scenę z balonem to ja za to dziękuję bardzo, obejdzie się.

W każdym razie nie chodzi mi też o to, żeby bohaterowie stali w miejscu a fabuła się nie rozwijała. Chodzi bardziej o to było przemyślane. „The six Thatchers” to nie jest dobry odcinek. I parę żartów, które być może miały spodobać się i udobruchać fanów tego nie zmieniają. Oczywiście nie znam motywów Moffata i Gatissa, ale oglądając te żarty, które mają być śmieszne, ale są boleśnie blisko kiczu trudno nie odnieść dojmującego wrażenia, że próbują mrugnąć do fanów, podobnie jak w pierwszym odcinku trzeciego sezonu. Podobnie jak wtedy kilka rzeczy jest udanych, ale większość po prostu nie. Mam wrażenie, że bardzo dużo w tym odcinku jest próbą wywołania reakcji w rodzaju: „Awww, jakie to słodkie”. Koronnym przykładem, co w moim odczuciu przekracza granice dopuszczalnego poziomu kiczu jest scena z balonikiem. Łaskawie przemilczę klienta noszącego staniki, bo naprawdę nie mam siły na ten poziom żenady). Oglądając scenę z balonikiem prawdopodobnie w sposób ostateczny przewróciłam oczami i nie tylko znacznie obniżyłam swoje wszelkie oczekiwania, ale miałam ochotę po prostu wyłączyć ten odcinek i udawać, że go nie nakręcono.

Ten nieszczęsny balonik

Jest to chwila absolutnie historyczna dla Aktówki Kultury. To prawdopodobnie jedyna taka sytuacja, w której przychodzi mi symbolicznie oskarżyć balonik o zniszczenie serialu. Oczywiście to zdanie jest ironicznie. Daleka jestem od właściwego wielu fanom w różnych fandomach głoszenia zdań ostatecznych w rodzaju „To [wstaw odpowiednie wydarzenie, fragment, rozwiązanie fabularne dla postaci lub fabuły] zniszczyło [wstaw tytuł filmu/serialu/książki/gry]!!!”. Nie ulega jednak wątpliwości, że scena z balonikiem dla mnie symbolizuje wszystko to co złego, niemądrego i po prostu słabego wydarzyło się w tym sezonie serialu.

Ja naprawdę nie mam nic przeciwko zrobieniu czegoś dla czystej zabawy. Ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze oprócz tego, że jest to zabawne, niech wnosi coś nowego do fabuły czy do charakteru bohaterów lub łączących ich relacji lub chociaż było pomysłowe. Takim pozytywnym motywem jest pojawienie się słynnego deerstalkera (czapki myśliwskiej utożsamianej z Sherlockiem Holmesem i zawsze obecnej w jego stereotypowym wizerunku) w takich okolicznościach w jakich stało się to na początku drugiego sezonu. To było tak cudownie naturalne i błyskotliwe, a jednocześnie odpowiadało na nadzieje fanów i nawiązywało nawet nie tyle do kanonu ACD, ale do jego otoczki i to w okolicznościach, które przydają całej scenie lekkości.

Świadomość o jakie lata świetlne i niestety o ile poziomów jakości i świeżości oddalona jest scena z balonem jest po prostu przykra. Oczywiście kaliber jest zupełnie różny, bo na deerstalkera czekaliśmy wszyscy i jest on niemal nierozerwalny z popkulturowym wizerunkiem detektywa w świadomości ludzi. Chciałam tu jedynie wskazać na różnice między tym co wydaje się świeże, pomysłowe i swobodne a tym co takie nie jest, ale próbuje być.

Balonik jako symbol wszystkiego niemądrego wydarzyło się w IV sezonie Sherlocka BBC. Taki balonik niezgody (Kadr z serialu Sherlock BBC, sezon IV, odcinek 1, 2017)

Po drugie w tak skonstruowanym serialu jest mało miejsca na żarty dla samego żartowania czy scen, których jedyną funkcją jest bycie potencjalnie śmiesznymi (piszę potencjalnie dlatego, że poczucie humoru jest sprawą bardzo subiektywną). Co prawda odcinki trwają dziewięćdziesiąt minut i pod wieloma względami przypominają bardziej filmy niż seriale, ale nadal epizodów jest mało. Nie dwanaście czy dwadzieścia cztery albo choćby pięć, ale trzy. Myślę, że gdyby było ich więcej nie miałabym tak dużego problemu ze scenami mniejszego kalibru, które mało wnoszą zarówno do samego klimatu produkcji jak i charakterystyki bohaterów, a nawet tymi czysto rozrywkowymi, bo gdyby sezon miał – kolokwialnie to ujmując – więcej czasu nie trzeba by aż tak się zastanawiać nad niezbędnością każdej sceny, bo byłoby wystarczająco czasu na wszystkie wątki i na sceny dla czystego funu.

Jeżeli już bardzo chce się taką scenę zawrzeć to niech będzie ona przemyślana i trzymająca jakiś elementarny poziom. Jednak właśnie, kiedy jest przemyślana to zwykle znika problem bezcelowości, bo dodaje do świata przedstawionego i tym samym nie ma się do czego przyczepić. Dlatego z trudem, ale zniosłam scenę z małą Rosie rzucającą grzechotką w Sherlocka, bo ona, mimo że jest na wskroś pod publiczkę na jakimś poziomie mówi nam też coś o bohaterze – czyli jak Holmes radzi sobie z dziećmi nie tracąc przy tym swojego nawyku wyjaśniania wszystkim rzeczywistości. Inna sprawa, że wcale nie potrzebowałam tego wiedzieć. Chociaż uczenie dedukcji kolejnego pokolenia Watsonów jest bez wątpienia urocza. Scena wydaje mi się jednak wymuszona, nie ma w sobie tej lekkości, tak charakterystyczne dla pierwszych sezonów serialu. W każdym razie o czymś nowym nas informuje.

Scena z balonem – nie. Jeżeli uważacie, jednak mówi nam coś nowego czy ujmuje coś co już wiemy w inny sposób to przypominam, że już wiemy, że Sherlock mówi do Johna, gdy go nie ma, bo nie zauważa, że wyszedł; że John czasem bywa znudzony umiejętnościami i szczegółowymi dedukcjami przyjaciela. Wiemy nawet o relacjach Watsona i Pani Hudson (tym razem jest rozwiązują sudoku zamiast oglądać telewizji). Jak widzicie to nic nowego nie wnosi.

Na scenę z balonem mogłabym przymknąć oko, gdyby opierała się na jakimś mniej żenującym koncepcie i gdyby twórcy mieliby tak rozpisane i dopracowane inne wątki, że nie miałabym wrażenia, że ten czas antenowy jest niezbędny dla innego, istotniejszego wątku, a jest marnowany. 

Ja wiem, że ta scena ma jakieś 30 sekund a mój rant jest rozpisany na ponad stronę. Uczepiłam się symbolicznie tego balonika, bo jest symptomatyczna dla wszystkich problemów tego sezonu (i aspektów poprzedniego) – czyli te wszystkie niedoróbki i luki przykryte efekciarstwem lub dramą i próbą ciągłego zaskakiwania odbiorcy, podczas gdy wystarczyłaby po prostu dobrze skonstruowana i przemyślana fabuła. Tylko tyle i aż tyle.

Moffat, Gattis i brak następstw

Mam poczucie, że twórcy nie radzą sobie z następstwami własnych decyzji dotyczących rozwoju fabuły. O ile z rozwojem postaci radzą sobie całkiem nieźle (to, że krytykuje Sherlocka za nadużywanie technologii nie oznacza, że rozwój wyszedł źle) to sama fabuła w każdym sezonie wraca do statusu quo. Najgorzej, że dzieje się to zawsze po tym jak na końcu poprzedniego sezonu nastąpiła kulminacja, moment, po którym właściwie nic nie powinno być takie same, coś powinno się zasadniczo zmienić. Chodzi mi przede wszystkim chodzi mi właśnie o końcówkę trzeciego sezonu i początek czwartego. Ale nie zdarzało się to tylko wtedy – po powrocie Sherlocka w trzecim sezonie jego życie się zmienia, Lestrade, Molly, a nawet John poszli do przodu, jest między nimi drama, to oczywiste, jednak godzą się i wszystko jest po staremu (chociaż tam chwilę to trwa). Natomiast na końcu trzeciego sezonie Sherlock zabija człowieka, a w jakichś pierwszych trzech minutach czwartego sezonu jest to rozwiązane. Poradzono (a właściwie nie poradzono) sobie z tą kwestią naprawdę leniwie, krótko i mało wiarygodne. Przeróbka i pstryk, koniec problemu. Wracamy do rozwiązania zagadek, nic się nie stało. Pewnie ktoś powie, że przecież konsekwencje były – Sherlock miał lecieć na misję, z której został zawrócony w ostatniej chwili. To prawda, ale sytuacja z Magnusenem powinna mieć jakieś dalej idące konsekwencje dla fabuły i bohaterów niż pierwsze trzy minuty kolejnego sezonu. Niezależnie od wszystkich innych okoliczności i wpływów Mycrofta.

Pierwszemu odcinkowi czwartego sezonu Sherlocka BBC bardzo brakuje wyrazistości, która zawsze ten serial wyróżniała. A nijakość to jeden z tych błędów w popkulturze, z którymi naprawdę trudno mi się pogodzić.

Dlaczego IV sezon „Sherlocka” BBC nie zaczął się dobrze?

Koronnym przykładem na to, że twórcy zakładają misterne, ale najczęściej dosyć toporne sidła po czym sami w nie wpadają jest wprowadzenie do fabuły ciąży Mary. Nie ma to absolutnie żadnego uzasadnienia w odniesieniu do kanonu, gdzie z tego co pamiętam nie było mowy o żadnych dzieciach Watsona, a wprowadza długofalowe komplikacje dla rozwiązań fabularnych. Oczywiście ciąża miała duże znaczenie dla ponownego zejścia się Watsonów w sezonie trzecim, a pomysł, żeby ich córkę nazwać prawdziwym imieniem matki jest słodki. Mogłabym nawet zrozumieć wprowadzenie do fabuły dziecka w sytuacji, gdy Watsonowie są szczęśliwą rodziną i dzięki temu John jest w stanie nadał pomagać Sherlockowi w rozwiązaniu spraw. Ale w sytuacji, gdy wszyscy doskonale wiedzą, że niedługo z postacią Mary się pożegnamy generuje to wiele trudności, ponieważ naprawdę nie byłam w stanie wyobrazić sobie wdowca z małym dzieckiem, który rozwiązuje zagadki kryminalne z ekscentrycznym detektywem. A przecież to na tym w każdej możliwej wersji polega siła tych opowieści. Oczywiście da się to wszystko dobrze rozpisać, uzasadnić, tyle że twórcy mają z tym problem. Także już w momencie kulminacyjnym tego odcinka miałam wątpliwości jak Moffat i Gattis finalnie sobie z tym poradzą. Sądziłam, że niezbyt dobrze i niestety kolejne odcinki moje obawy potwierdziły.

Chciałabym nadmienić, że nie jestem przeciwniczką stopniowego „wyciszania” fabuły, wracania do normalności po ważnych czy traumatycznych wydarzeniach, bo tak też się dzieje w życiu, więc w fikcji też może. Szczególnie jeśli mówimy o opowieściach o Sherlocku Holmesie. Przecież wiadomo, że koniec końców Sherlock Holmes i doktor Watson muszą wrócić do rozwiązywaniu zagadek kryminalnych w mieszkaniu na Baker Street 221B, więc Sherlock nie mógłby trafić do więzienia na lata a drama z Johnem nie mogłaby być permanentna… i tak dalej. Jednak byłoby to bardziej wiarygodne, gdyby moment kulminacyjny następował wcześniej i byłoby wystarczająco dużo czasu by działo się to stopniowo lub w dobry sposób się to przedstawia (dlatego na początku trzeciego sezonu wyglądało to w miarę ok). Gdy zrobi się to po macoszemu to sprowadza się to niemal do ciągłego resetowania fabuły co sezon. Twórcy nie do końca sobie radzą z tym co sami tworzą i z tym wszystkim co miało wpływ na bohaterów i historię w poprzednich latach i sezonach i finalnie to wszystko spłycają

Oczywiście twórcy oprócz swoistego resetowania fabuły i konstruowania jej w taki sposób jakby jutra nie było a przeszłość nie była istotna mają jeszcze problem z kończeniem wątków. To teoretycznie się wyklucza, ale nie w przypadku Sherlocka BBC. Jednak na to to mamy doskonały przykład w odcinku drugim, więc nie uprzedzajmy faktów.

Sprawa rodziny Watsonów

Sceny poświęcone rodzicielstwu Watsonów wydają mi się niepotrzebnie sprowadzone do familijnego sitcomu, jednak patrząc na to jak niewiele chwil szczęścia mieli ci bohaterowie oraz jak niewiele czasu spędzili jako małżeństwo należało im się to. W przebłyskach widać nawet jak się rozumieją i cenią i jaką mogliby być dobraną parą (tutaj działa zabieg z podkręcaniem emocji).

To jedna z nielicznych chwil szczęścia tych bohaterów. (Zdjęcie promocyjne serialu Sherlock, BBC, sezon IV, odcinek 1, 2017)

Choć biorąc pod uwagę, że dużą część małżeństwa spędzili osobno oraz to, że tyle było między nimi kłamstw, niedopowiedzeń i jakiegoś podświadomego braku zaufania należy się zastanowić czy w ogóle – nie tylko w małżeństwie – byli szczęśliwi czy tylko oboje przed sobą grali.

Johnowi Watsonowi poświęcę osobny tekst, bo zmiana tego bohatera poszła w tak złym już od trzeciego sezonu, że jest to prawie tak samo fascynująca jak ze wszech miar irytująca. Ale pozwolę sobie na zadanie pewnego istotnego pytania. W jakim wszechświecie Doktor John Watson, odpowiedzialny, stateczny z silnym moralnym kręgosłupem flirtuje albo nawet rozważa zdradzenie żony, która dopiero co urodziła mu dziecko?! Bo nie u Conan Doyle’a. Biorę pod uwagę, że naszego doktora ciągnęło do przygód, adrenaliny oraz był wrażliwy na urok kobiet co możemy wielokrotnie przeczytać w opowiadaniach, ale i tak jest to zupełnie niedorzeczne. Nie mówię, że życie jest takie logiczne i racjonalne, ale to po prostu nie pasowało kompletnie. Nawet w ramach rozwoju wydarzeń z kolejnych dwóch odcinków

Dziwne przypadki Mary Watson

Moffat i Gattis konsekwentnie podążają też bardzo grząskim tropem w kulturze polegającym na tym, że wszystko musi powiązane ze wszystkim. Jeśli więc Lestrade a przy tym oczywiście Sherlock i John trafiają na sprawę związaną z popiersiami byłej brytyjskiej premier to musi być ona w jakiś absolutnie magiczny sposób powiązana z Mary. I to dopiero wierzchołek góry lodowej.

Uważam, że Mary w Sherlocku BBC byłaby Mary niemal doskonałą, gdyby nie to, że zrobili z niej byłą międzynarodową agentkę. Jeżeli już tak bardzo nie wystarczało im, że Mary była inteligentną, niezależną, odważną kobietą to mogłaby być kimś w rodzaju Mycrofta. Ale nie, to by przecież było za mało fajne. Może gdyby cały jej wątek byłby poprowadzony inaczej, bardziej przyziemnie to wszystko wyglądałoby bardziej wiarygodnie i spójnie. A tak mamy Mary, która postanowiła wyprostować swoje sprawy związane ze swoją przeszłością byciem agentką i w tym celu przemierzając świat, kilkakrotnie zmieniając tożsamość i wygląd. Natomiast mężowi i dziecku zostawiając liścik, bo przecież to jest wystarczające. Po co z nimi rozmawiać. Boże, cały ten wątek jest zbiorem kilku z najbardziej wyświechtanych klisz ever, które pojawiają się niezależnie od gatunku, bohaterów czy sytuacji.

Zresztą z Mary zrobiono taki stary numer jaki się często stosuje w kulturze. Czyli przed uśmierceniem postaci poświęcają jej dużo miejsca. Następuje zacieśnienie i podkreślenie więzi łączących bohaterów. Ich miłość, przyjaźń, dobre cechy, żeby potem nastąpił jeszcze większy wstrząs i szok. Dla bohaterów i widzów. Pokazano więc jak Watsonowie i Sherlock dobrze się czują w swoim towarzystwie, a szczególnie jak wyjątkowo naturalna i szczera relacja łączy Sherlocka z Mary, przypomniano przysięgę detektywa oraz to jak stara się ich chronić. Wzruszona Mary mówi mężowi, że na niego nie zasłużyła, gdy do niej przyjechał. I tak dalej. To nie jest zarzut sam w sobie, bardzo dobrze, że to ukazano. Tyle że potem nastąpiła ta przepełniona patosem scena śmierci

Watsonowie i Sherlock. (Kadr z serialu Sherlock BBC, sezon IV, odcinek 1, 2017)

Wyjątkowo nie cierpię tego zabiegu polegającego na eskalowaniu emocji. Nie tylko uśmierca się danego bohatera, ale dokłada się jeszcze większej dramy. Tak jakby śmierć sama w sobie nie była wystarczająco tragiczna. Jest to dosyć tani sposób na podkręcenie emocji widzów czy czytelników i moim zdaniem ma przykryć niedociągnięcia. Jeżeli scenariusz jest przemyślany i dopracowany nie potrzeba takich tanich chwytów.

Ten motyw irytuje mnie niezmiennie i niezmiernie także dlatego, że zwykle dotyczy postaci drugoplanowych. Więc gdy tylko jakieś postaci, którą lubię w dziele kultury poświęca się nagle więcej to zamiast się cieszyć to zaczynam być podejrzliwa ze scenarzyści czy autor zaraz ją uśmiercą. Poza tym jest to sprowadzanie bohatera do roli twistu fabularnego, które prowadzi do spłaszczenia całej historii i świata przedstawionego, co przynosi negatywne skutki dla całej produkcji czy książki. Mówiłam o tym więcej w prelekcji na temat postaci drugoplanowych. Kto nie był niech żałuje.

Na poczet przyszłych zarzutów, że raz mówię jedno a raz drugie pragnę zastrzec, że to, że jestem świadoma tego tropu i mnie irytuje nie znaczy, że na mnie nie działa na poziomie odbiorczyni kultury.

Wciąż bywa dobrze (w pewnych ważnych aspektach)

Dobrze, że mogę na chwilę przestać narzekać, bo ten odcinek naprawdę miał parę bardzo dobrych elementów, który nigdy w tym serialu mnie nie zawiodły i dobrze, że nawet w słabym odcinku trzymały wysoki poziom. Sherlock BBC jest wciąż perełką realizacyjną i aktorską. Cumberbatch i Gatiss fantastyczni, naturalni i mają świetną dynamikę w swoich scenach. Choć Aktorowi najlepiej odnajduje się w scenach wyciszonych, gdy może grać na całym spektrum emocji, mam wrażenie, że z biegiem lat coraz trudniej nam oglądać Sherlocka, który zachowuje się jak dzieciak w sklepie z zabawkami (chociaż w scenie przesłuchania bohater był pod wpływem narkotyków, to i tak jest jakieś kompletnie niepasujące do serialu. W końcu minęło już sporo lat od pierwszego sezonu, a detektyw sporo przeszedł. Cumberbatchowi chyba też trudno się w tych scenach odnaleźć. Freeman gra trochę bez polotu, ale mam wrażenie, że choć pewnie nie było to zamierzone to dobrze oddaje przytłoczenie nową sytuacją rodzinną świeżo upieczonego męża i ojca (choć jest bardzo kliszowe). Amanda Abbington jak zawsze naturalna i autentyczna. Aktorka ma w sobie coś ujmującego. Mimo że bywa nazbyt efekciarsko (np. pojedynek w basenie) serial jest bardzo dobrze zrobiony wizualnie, chociaż także na tym poziomie

Oprócz tego interakcje między Mycroftem i Sherlockiem są czystym złotem choć scena z pierniczkami i wyrywaniem telefonu była zbyt w stylu młodzieżowego serialu komediowego. To jednak jestem w stanie jakoś przeżyć, ponieważ mówi ona dużo o relacjach braci, a scena w którym obaj stoją w identycznej pozie i w tym samym momencie niemal identycznym głosem odpowiadają na zniecierpliwione zawołanie lady Smallwood jest dla mnie jedną z najbardziej ikonicznych scen całego serialu i boleśnie przez fanów niedoceniona. I mojego stanowiska nie zmienia nawet to, że chwilę wcześniej nie byłam w stanie zdzierżyć tweetujacego Sherlocka o czym już pisałam.

Bracia Holmes trzymają poziom (Zdjęcie promocyjne serialu Sherlock, BBC, sezon IV, odcinek 1, 2017)

Czy ktoś odczuł potrzebę dowiedzenia się wszystkiego o zawodowych relacjach Mycrofta i Lady Smallwood? Najlepiej w postaci spin offa o długiej karierze starszego z braci Holmes w brytyjskim wywiadzie, która została w jakiś przerwana w związku z tym Mycroft zajął się tym czym zajmuje się teraz. Zresztą tę myśl, że był agentem mam od dawna, a pierwszy odcinek sezonu trzeciego w którym Mycroft ratuje Sherlock mnie w tym utwierdził (nie wysłaliby go tak szybko, gdyby nie miał wcześniejszego przygotowania i doświadczenia). Ale wracam do meritum. Ogólnie cała ta scena miała taki bardzo Bondowski vibe, wyglądało to tak jakby dawny podopieczny, protegowany nagle znalazł się w sytuacji, w której musi przesłuchać swoja przełożoną. W każdym razie jest to intrygujące i mówi wbrew pozorom wiele o Mycroftcie. I może tak szczegółowy akapit nie był potrzebny. Ale ten tekst jest tak niedorzecznie długi, że pewnie mi to darujecie.

Tutaj jeszcze odniosę się do sceny z Holmesem u psychoterapeutki, która wywołała sporo dyskusji. Otóż uważam, że ta scena nie była jakaś niezbędna, ale skoro już jest to mimo wszystko uważam ją za bardzo Holmesową. Detektyw u Conan Doyle’a nie wykluczał żadnej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej możliwości. Przez chwilę był nawet gotów przyjąć, że naprawdę chodzi o olbrzymiego psa. Poza tym często działał na zasadzie przyjęcia punktu widzenia osób zamieszanych w sprawę, którą rozwiązywał. Jeżeli chciał pomóc przyjacielowi po stracie postanowił wczuć się w jego sytuację. A z racji tego, że John chodził na terapię, to naturalny trop, a przy tym bardzo racjonalne i metodyczne podejście – spróbować metod, które są adekwatne do osoby, której sprawa dotyczy nawet jeśli samemu podchodzi się do tego z dystansem. Pokazuje to też determinację oraz pewną desperację Holmesa by spróbować wszystkich sposób, które mogą mu pomóc w rozwiązaniu problemu. Także to uważam za bardzo Holmesowe podejście. Nie mówiąc już o tym, że doceniam to, że Sherlock siedzi w miejscu, które zwykle zajmował John. Ładne wewnętrzne nawiązanie. 

Doyle’owskie nagrody pocieszenia

Kiedy już myślałam, że nie poczuję przy seansie nic poza irytacją, nagle pojawia się imię Toby i po prostu czujesz się jak dziecko, które dostało taki cudowny kanoniczny Doyle’owski prezent. Chociaż bardziej należy to nazwać nagrodą pocieszenia (chyba za to, że daliśmy radę tkwić przed ekranem)

Trzeba przyznać, że pomysł z przemianowaniem figurek Napoleona na figurki Margaret Thatcher to naprawdę very nice touch, podobnie jak kwestia klejnotu Borgina. Czy kwestia przybijania listów i kartek do kominka.

Poza tym coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Znak czterech jest najważniejszym dziełem Doyle’a dla twórców współczesnego Sherlocka. Jednak naprawdę nie spodziewałam się obecności słynnego Toby’ego! Tym razem twórcy chcieli nas zaskoczyć i trochę to skomplikowali, ale finalnie i tak okazało się, że to imię słynnego psa tropiącego. Natomiast motyw z psem mylącym tropy zaskakuje i bawi tak samo. Niby po tylu latach i po tylu cudownie przekształconych czy po prostu dostosowanych do nowych realiów motywów z opowieści Doyle’a powinnam się na to uodpornić, ale to jednak ciągle bardzo cieszy.

Co po The six Thatchers?

Nawet nie wiem co ocenić na gorsze. Niewiarygodna wręcz infantylizacja czy wspomnianą wcześniej zmianę w podejścia do postaci. Chyba jednak to drugie. Próby zmieszczenia wszystkich elementów w jednym odcinku (o serii nie wspominając): tych Doyle’owskich, fanowskich, śmiesznych, mrocznych, kryminalnych, domestic life, family life akcję… po prostu od początku było dużym wyzwaniem, nietrudno było o potknięcie czy porażkę. Zwłaszcza w sytuacji tych wszystkich niebotycznych, ogromnych oczekiwań fanów i bez bardzo precyzyjnego i dopracowanego w każdym szczególiku kierunku. Ale te dziwne decyzje dotyczące bohaterów mnie po prostu zasmucają, bo pokazują także pogłębiającą się niekonsekwencję w prowadzeniu postaci, a przede wszystkim Sherlocka, co widać szczególnie w kolejnym odcinku. Zasmuca tym bardziej, że twórcy jak nikt inny powinni rozumieć postać Sherlocka Holmesa.

Czuję się dziwnie, bo skracając moją opinię można wyciągnąć wniosek, że uważam, że scena z balonem i media społecznościowe zniszczyły serial. To brzmi jak narzekania naszych rodziców i dziadków na dzisiejszą młodzież, współczesną muzykę czy „Internety”. Jednocześnie jednak tak naprawdę jest to pewien symbol, bowiem właśnie po takich z pozoru nieszkodliwych detalach serial utracił swój wyjątkowy klimat, pewną atmosferę zawieszenia czy – ujmując to mniej enigmatycznie doskonałego wyczucia twórców między tym co kanoniczne i znane, a tym co twórczo uwspółcześnione. Czyli jednego z głównych elementów, który wzbudził zachwyt krytyków i fanów i zapewnił temu serialowi międzynarodowy sukces. Mimo uwspółcześnienia czuliśmy, że to te same historie. Jasne, zmienione tak, żeby pasowały do realiów XXI wieku i trochę podrasowane, żeby były atrakcyjniejsze, ale na każdym kroku czuć było duch opowieści Doyle’a.

Szczególnie w dwóch pierwszych sezonach, w trzecim trochę się to zaczęło rozmywać, jednak podejrzewałam, że to klasyczna „zadyszka” środka serialu (wtedy miałam nadzieję, że „Sherlock” będzie miał 5 sezonów, w sumie nadal mam) jaka zdarzała się nawet najlepszym. Czwarty sezon pokazuje jednak, że wszystko co zaczęło się sypać w trzecim sezonie nie było wypadkiem przy pracy.

The Six Tharchers, nie był dobrym odcinkiem, nie był nawet dobrym początkiem sezonu. Pełen klisz, niezrozumienia postaci i szantażujący dramą. Dodając do tego żarty, które z założenia miały być śmieszne… Wszystko w czwartym sezonie Sherlocka BBC ma być tak fajne i efektowne, że aż… no cóż… nie jest.

Zobacz także

Daj znać, co myślisz

1 Komentarz

Ewelina 30 kwietnia 2020 - 22:46

Całkowicie się zgadzam z niemal wszystkim, bo mi trudno było dostrzec nagrodę pocieszenia w tym sezonie… Chyba po prostu obraziłam się na twórców i starałam się w ogóle wyprzeć fakt powstania czwartego sezonu. O tak byłam zła na twórców! Zacznę od Mary, po pierwsze muszę się zgodzić z tym okrucieństwem autorów jeżeli chodzi o tę postać. Ba! nie poprzestałabym na niej. Lestrade, który jest moim zdaniem dobrze zagraną postacią sprowadza się raptem do kilku zdań w jednym sezonie! Idźmy dalej Pani Hudson – pisałaś już tutaj o 'przefajnowieniu’ – żona przywódcy kartelu narkotykowego i jego księgowa, tancerka erotyczna, słuchający tylko mocnego brzmienia, która w sportowym autku łąmie wszystkie zakazy prędkości… Ehć… To wszystko razem wręcz krzyczy nam prosto w twarz, że Pani Hudson jest fajna, niemal czuję ślinę twórców na twarzy… Z tymi nawiązaniami do Doyle’a – pierwsze dwa sezonu to uczta dla fanów jego książki, pięknie wkomponowane nawiązania, nie narzucające się tylko mile łechtające osoby znające jego powieść. Później jest gorzej i mamy nadzieję, że to tylko wypadek przy pracy, ze jeszcze damy radę to naprawić. A na koniec czujemy już tylko zażenowanie, bo twórcy nie szukają już ładnych nawiązań, a chcą dostać punkt i lecieć z tematem dalej, ahoj przygodo! I jeszcze jedno, co chyba jest najbardziej męczące dla mnie, parafrazując Maksa „Odniesienie widzę, odniesienie” – twórcy doszli do wniosku, że wszystko musi być ze sobą powiązane, ale to WSZYSTKO! Jej, jak ja się czułam oszukana i jaką kretynkę oni ze mnie zrobili, bo przecież wszystkim OD POCZĄTKU prawie kierowała siostra Sherlocka, o której on w idealnym momencie dla takiego rozwiązania po prostu zapomniał… Wystarczy, koniec i basta, bo napiszę komentarz tak długi jak Twój wpis, na resztę spuszczę zasłonę milczenia i poczekam na kolejny wpis, gdy Ty tę kurtynę w odpowiednim momencie odsłonisz…

Odpowiedz

Ta strona używa ciasteczek. Ok, świetnie! Polityka prywatności