Dziś o książkach. Powieściach autorstwa Edwarda St. Aubyna, którego głównym bohaterem jest Patrick Melrose. Historii przejmującej, niezwykłej i zapadającej w pamięć. Pięć powieści i kilkanaście stron tekstu. Obok takiej prozy nie sposób przejść obojętnie.
Zamiast wprowadzenia – czyli o serialu
O powieściach Edwarda St Aubyna ponownie zrobiło się głośno w 2018 roku za sprawą premiery serialu, którego scenariusz powstał na podstawie jego prozy. Zrealizowany przez Showtime
i Sky Atlantic, a w Polsce dostępny na platformie HBO GO. „Patrick Merlose” to pięcioodcinkowy serial z Benedictem Cumberbatchem w roli tytułowej. Szybko został okrzyknięty produkcją wyjątkową, jedną z najlepszych mini serii tamtego roku, a odtwórcę głównej roli jednym tchem podawało się jako murowanego kandydata do najważniejszych telewizyjnych nagród. Nie wiem, czy pamiętacie, ale ostatecznie Cumberbatch dostał jedynie nagrodę Brytyjskiej Akademii Filmowej. To fantastycznie, bo wreszcie doczekał się pierwszej BAFTy, ale wciąż uważam za skandaliczne, że nie dostał innych nagród. Rola Patricka to według mnie jego rola życia (o czym już trochę pisałam)
Nie muszę Wam mówić, że aż mnie nosiło, żeby natychmiast zapoznać się z tą produkcją. Już po obejrzeniu zwiastunów czy zdjęć promocyjnych wiedziałam, że będę miała do czynienia z czymś wyjątkowym, a na pewno godnym najwyższej uwagi. Zarówno od strony realizacyjnej (kunsztowność realizacji jest widoczna już w zwiastunach) jak i aktorskiej. Z oczywistych względów nie mogłam jeszcze nic powiedzieć o warstwie scenariuszowej i sposobie prowadzenia akcji. Nie widziałam serialu i nie czytałam materiału źródłowego. Zastanawiałam się więc czy przed obejrzeniem serialu nie sięgnąć jednak po książki dla pełniejszego obrazu.
W podjęciu decyzji czy obejrzeć serial, do którego tak mnie ciągnęło czy jednak w aurze profesjonalizmu zachować pierwotną, od zawsze rekomendowaną kolejność „najpierw książka, później ekranizacja/adaptacja” pomógł mi fakt, że z okazji premiery ponownie wydano powieściowy pierwowzór z serialową okładką. Naprawdę potrzebowałam tego wznowionego polskiego wydania w swoim życiu. Nie tylko dlatego, że na okładce jest Benedict Cumberbatch w garniturze zamiast tych koszmarków, którymi raczono oczy potencjalnych czytelników poprzednich wydań. Te pretensjonalne wzorki, owady i pozłacane litery niezmiennie przywodzą mi na myśl harlequiny. Zwykle nie przepadam za filmowymi okładkami ekranizowanych książek, ale to wyjątek. Inna okładka to zresztą nie jedyna zmiana bowiem nowe wydanie zawiera wszystkie części cyklu – 5 tomów zebrano w jednej a nie tak poprzednio – w dwóch książkach.
Te wszystkie okoliczności sprawiły, że sięgnęłam najpierw po powieści. Trochę niepewnie. Niepokoiły mnie te bardzo różnorodne recenzje, jednak cykl Edwarda St Aubyna zapowiadał się na inteligentną literaturę napisaną barwnym stylem z ironicznym zacięciem i wyrazistymi postaciami. Stwierdziłam też, że jeżeli się zawiodę to książka z Benedictem Cumberbatchem na okładce stojąca na półce to zawsze wartość dodana.
Uwaga! Chciałabym ostrzec, że w tekście znajdują się wzmianki na temat przemocy, wykorzystywania seksualnego, traumy, zażywania narkotyków, myślach samobójczych, piciu alkoholu i ogólnie zachowaniach autodestrukcyjnych. Oczywiście nie są drastyczne, ale jeśli takie tematy wywołują Twój niepokój czy dyskomfort nie czytaj tego tekstu.
Na szczęście z wielką radością oznajmiam, że to fenomenalna proza. Napisana porywającym, wartkim stylem, balansującym na granicy brawury. Wydaje się, że autor daje się ponosić, porwać słowom, ponieważ pisze z taką lekkością, fantazją i smakiem, jak gdyby było to dla niego zupełnie naturalne. Słowa są jednak używane z niezwykłą precyzją i w konkretnym celu (co zanalizuję w spoilerowej części tekstu).
Jest to proza tak wysokiej próby, że tym większego stopniowo doznajemy szoku obserwując w jaką historię układają się te elokwentnie, precyzyjnie ułożone zdania. Jaki bezmiar nieszczęścia, zagubienia, okrucieństwa i arogancji bije z tych fantastycznie skrojonych opisów i dialogów. To jedne z tych powieści, których nie chce się skończyć czytać, między innymi z powodu tego jak żywo i wielowymiarowo przedstawiają postacie, portretując przy tym środowisko i jak pełne są trafnych, choć gorzkich obserwacji. Jednocześnie jednak czasem chce się je odłożyć. Bo to zbyt przerażające. Rozpacz przenika bowiem z kartek w sposób wręcz namacalny.
Te pięć opowieści przyrównać można do drogiego wina. Z najwyżej półki, o lekkim, orzeźwiającym, wyszukanym smaku, które jednak pozostawia niepokojący, cierpki smak na języku. Trudny do przełknięcia, trudny do zignorowania. Próbujemy go zagłuszyć czymś ostrym (ironia, czarny humor, używki i inne nałogi) lub słodkim (przyjaciel, żona, dzieci, stabilizacja), jednak on zawsze zostaje, zawsze w jakiś sposób się przebija mącąc inne doznania. Taka jest zarówno ta historia jak i ta proza. Kunsztowna, fantastyczna i niepokojąca jednocześnie.
Patrick Melrose
W nagłówku podałam imię i nazwisko głównego bohatera by podkreślić, że zmiana tytule tekstu jest zamierzona. Historia Patricka kojarzy mi się bowiem ze słowem „miserable”, które w tłumaczeniu oznacza nieszczęśliwy, przygnębiony, smutny. Pasuje to idealnie do osoby pogrążonej w długo niewysłowionej rozpaczy, doprowadzającego się do nędznego stanu i nieustająco zmagającym się z przeszłością i życiem.
Kim więc jest Patrick Melrose? To pochodzący z arystokratycznej rodziny Brytyjczyk borykający się z traumą z dzieciństwa, uzależnieniem od narkotyków i alkoholu a także z codziennym życiem. Akcja toczy się od lat 60 XX wieku do początku XXI wieku obejmując ponad czterdzieści lat.
W pierwszej powieści poznajemy Patricka jako pięcioletniego chłopca, a w kolejnych jego dalszą historię na różnych etapach życia. Składa się na nią pięć tomów: „Nic takiego”, „Złe wieści”, „Jakaś nadzieja” „Mleko matki”, które przyniosło autorowi największy rozgłos i nominację do prestiżowej nagrody Bookera, oraz finałowe „W końcu”. Pierwsze dwie wydano w 1992 roku a ostatnią w 2012. Edward St Aubyn, który sam pochodzi z arystokratycznej rodziny przyznał, że powieści mają charakter autobiograficzny, rozpoczęcie ich pisania były dla niego formą terapii. Świadomość, że ta historia nie jest jedynie fikcją literacką czyni ją jeszcze bardziej przerażającą i tragiczną.
Te pięć opowieści przyrównać można do drogiego wina. Z najwyżej półki, o lekkim, orzeźwiającym, wyszukanym smaku, które jednak pozostawia niepokojący, cierpki smak na języku. Trudny do przełknięcia, trudny do zignorowania. Próbujemy go zagłuszyć czymś ostrym (ironia, czarny humor, używki i inne nałogi) lub słodkim (przyjaciel, żona, dzieci, stabilizacja), jednak on zawsze zostaje, zawsze w jakiś sposób się przebija mącąc inne doznania. Taka jest zarówno ta historia jak i ta proza. Kunsztowna, fantastyczna i niepokojąca jednocześnie.
Ta książka naprawdę mocno oddziałuje na czytelnika, ma dużą siłę. Dlatego działa tak bardzo? Jest pełna przenikliwej obserwacji i bezwzględnej ironii, która dotyczy wszystkich bohaterów oraz otaczającej rzeczywistości. Bez wyjątków. Pozornie bez wysiłku, poprzez od niechcenia zestawiane przeciwstawne frazy i używanie zwyczajnych stwierdzeń. Mimo językowej i stylistycznej elokwencji upiększanie otaczającego świata jest ostatnią rzecz jaką czyni St Aubyn. A jak wiadomo ta granica jest bardzo cienka. To też bardzo sugestywna, plastyczna proza. Nie nudzi i mimo wszystko nie przytłacza nadmiarem (choć zdarzają się dłużyzny) także dzięki po mistrzowsku zmienianych narracji, sprawiających, że widzimy daną sytuację oczami różnych bohaterów. I to w czasie rzeczywistym. Zauważyła to zresztą Zadie Smith w swoim wstępnie (bardzo ciekawy tekst, choć Smith w swoich rozważaniach zaskakującego stwierdza, że opowieści o Patricku nie są powieściami na wakacje. Zaskakuje to w tym sensie, że chyba nikt kto przeczytał choćby opis nie pomyślałby o nich w kategorii książek na wakacje).
Oczywiście to, że zainteresowanie czytaną powieścią utrzymuje się na tym samym wysokim poziomie jest tylko jednym ze skutków. Zmiana narracji wprowadza relatywizm. Pokazuje jak zupełnie różnie można postrzegać rzeczywistość. Co powoduje momentami ciarki na plecach. W cyklu książek St Aubyna znajdziemy też wiele inteligentnych, przemyślanych nawiązań w obrębie całej fabuły. Powtarzające się motywy, symbole przewijające się przez wszystkie tomy. Subtelne a jednocześnie na tyle wyraźne byśmy z łatwością je zidentyfikowali.
To sprawia, że czytelnik nie zapomina, że poszczególne książki są elementami całości, a nie odrębnymi historiami, że wszystko ma znaczenie i należy pamiętać o kontekście i wcześniejszych wydarzeniach. Teraz, gdy zostały wydane wszystkie części nie ma to już tak wielkiego znaczenia, ale mając na uwadze, że przerwy czasowe między premierami kolejnych odsłon opowieści były tak długie dbałość o szczegóły i spójność należy odnotować i docenić. Zresztą to zawsze trzeba docenić, bo wydaje się czymś oczywistym, ale niestety nie dla wszystkich twórców.
Nie ma rzeczy bez wad
Jestem pod dużym wrażeniem tej prozy (żeby nie powiedzieć zachwycona), choć oczywiście ma wady. Wielu czytelnikom może wydać się zbyt rozwleczona, a jednocześnie szczegółowa i egzaltowana. A także zwyczajnie przesadzona. Akurat ja tego nie widzę, według mnie autor nie przekracza granicy brawury i nie gubi się w tym co chciałby przekazać. Lubię wywarzony patos w kulturze i umiejętne budowanie nastroju i napięcia poprzez szczegóły i opisy. Jednak muszę przyznać, że choć styl pisania urzeka, to na dłuższą metę może przytłaczać. Pewnie dlatego, że mimo wszystko ta historia ma około 900 stron, może chwilowo zmęczyć. Szczególnie jak się próbuje czytać ciągiem. Więc tego zwyczajnie nie róbcie, nie polecam. Ja zrobiłam sobie przerwę po trzecim tomie i z radością powróciłam do wydarzeń z ż życia Patricka.
Choć styl pisania urzeka, to na dłuższą metę może przytłaczać. Pewnie dlatego, że mimo wszystko ta historia ma około 900 stron (…). Ja zrobiłam sobie przerwę po trzecim tomie i z radością powróciłam.
Opisy bywają zbyt naturalistyczne i dosłowne. Naprawdę mogłabym zrozumieć z czym boryka się bohater nawet przy mniej dokładnym wyjaśnieniu jak wprowadza się różne rodzaje narkotyków do organizmu i dlaczego nie można używać kranówki do wytwarzania roztworów. I z ilością przekleństw ograniczoną do połowy.
Jeżeli chodzi o czysto techniczną stronę polskiego wydania to ze świecą szukać tu błędów edytorskich, literówek, luk czy innych oznak zaniedbań wydawców. Tłumaczenie wydaje się bardzo staranne jednak nie miałam w ręku oryginalnego wydania anglojęzycznego, więc nie mam możliwości porównania i dokładnej oceny. Przeszkadza jedynie brak tłumaczeń francuskojęzycznych zwrotów i zdań. Gdy pojawiają się rzadko aż tak bardzo to nie przeszkadza, jednak, gdy w pewnych scenach mamy ich nagromadzenie trudno w pełni uchwycić kontekst, a niezrozumienie tego o czym rozprawiają bohaterowie staje się frustrujące. Książka jak na swoje gabaryty jest lekka, nie rozkleja się, a na grzbiecie, nawet pomimo częstego otwierania i wertowania nie pojawiają się nieestetyczne zagięcia
To chyba tyle ile mogę powiedzieć nie zagłębiając się w spoilerowe szczegóły. Dalsza część tekstu zawiera więc spoilery. Nie większe jednak niż te na które możecie się natknąć szukając informacji o książce w Internecie czy choćby czytając wstęp Zadie Smith (jeżeli nie chcecie ujawnienia zakończenia i innych istotnych kwestii przeczytajcie go po skończeniu powieści!), a także oglądając trailery i inne materiały promocyjne dotyczące serialu. A biorąc pod uwagę fakt, że nie są to powieści sensacyjne myślę, że warto czytać dalej.
Analizę wypada rozpocząć od pierwszego tomu (nie będę awangardowa). Po przeczytaniu „Nic takiego” do opisania korelacji między sposobem i stylem prowadzenia narracji a treścią posłużyła mi metafora eleganckiego, angielskiego arystokratycznego przyjęcia, na którym podaje się najbardziej wykwintne dania jakie można sobie wyobrazić i na którym wszystko błyszczy. Elokwentni goście, mistrzowie szerokich uśmiechów eksperci od ogłady i taktu (udawanego, ponieważ każdy szuka sposobu, żeby wbić przysłowiową szpilkę adwersarzowi) umilają sobie czas rozmowami, używając w imponujący sposób umiejętności prowadzenia small talków, która była im wpajana od najmłodszych lat. Mówiąc precyzyjniej szlifując, bo możemy podejrzewać, większość z bywalców tych skrzących przepychem i dekadencją wydarzeń otrzymała dar konwersacji już w momencie urodzenia. Bowiem bycia współczesną brytyjską arystokracją nie można się nauczyć. O czym boleśnie przekonują się Ci, którzy do niej aspirują próbując przedostać się do bardziej prestiżowego kręgu śmietanki wyższych sfer czy to poprzez małżeństwo czy organizowanie tychże wydarzeń. Ponieważ to się dziedziczy, stajesz się klasą wyższą po przyjściu na świat. Jednak pod tą oszałamiającą, błyszczącą, bajkową powłoką kryje się ciemny świat ludzkich charakterów i słabości.
Sztuczność tego świata poraża, jego powierzchowność, wręcz odseparowanie od rzeczywistości „zwykłych śmiertelników”. Zwykle w powieściach tego typu nie widać tego na pierwszy rzut oka. Może właśnie dlatego, że wszystko tak błyszczy i nas oślepia, zaburza osąd? St. Aubyn jednak już na wstępie pozbawia czytelnika tych wygodnych złudzeń, z każdą kolejną stroną coraz bardziej obnażając niechlubne cechy wyższych sfer. Małostkowość, płytkość, poczucie wyższości, egocentryzm, skrajna nieodpowiedzialność to tylko niektóre z nich. W różnych konfiguracjach i na przykładzie różnych bohaterów obserwujemy je przez wszystkie części cyklu. Jednak na pierwszy plan przede wszystkim w pierwszym tomie wybija się pogarda. Pogarda wszechobecna i niemiłosierna. Do ludzi niższego stanu, ale może jeszcze większa do tych podobnych. Tych których spotykają na rzeczonych wystawnych przyjęciach, ale też do tych (to często ci sami ludzie) z którymi przebywają na co dzień – znajomych, rodziny i przyjaciół. Wreszcie największy i najtrudniejszy do pokonania rodzaj pogardy, który uderza nas w drugim tomie. Ta do samego siebie. W sposób dogłębny i szczególny obserwujemy to u Patricka. Ale do tego jeszcze wrócę.
W północno francuskiej riwierze w domu Eleanor gdzie Melrosowie spędzają wakacje i przyjmują gości poznajemy bliżej człowieka, którego czyny rzutują na całe przyszłe życia Patricka. Jedną z najbardziej odrażających postaci z jaką się zetknęłam. Zarówno w literaturze jak i w kinie czy serialach. David Melrose to sadysta, pogardzający innymi dla zasady. Czerpiący satysfakcję z przemocy, która jest dla niego jedynym sposobem na osiągnięcie przewagi, połączona z pogardą i pragnieniem upokarzania. Dzięki temu ma władzę. Zależy mu na niej, ponieważ nie ma nic innego do zaoferowania. Porzucił praktykę lekarską i marzenia o karierze muzycznej, ożenił się z kobietą o wyższym statusie majątkowym, poprawiając swoją sytuację. Jednakże nie wykazuje krzty wdzięczności i szacunku. Nie mówiąc o miłości. Jest przegrany i żałosny. Sprawia, że syn jest zdany na jego łaską, bo nie dopuścił do tego, aby między małym Patrickiem a jego matką wytworzyła się wystarczająco silna emocjonalna więź. Przerażająco okrutne, strategiczne myślenie. Między innymi dlatego Eleanor przymyka oczy na nieszczęście i jest nastawiona na przetrwanie kolejnego dnia.
Obłudę tego świata w „Nic takiego” widzimy przede wszystkim za sprawą Anne. Głównie dlatego, że ona do tego świadka tak naprawdę nie należy. Tak, weszła do niego, ale na swoich własnych zasadach, zachowując niezależność i swój własny rozsądek w całym tym szaleństwie. Jest Amerykanką, zanim związała się z Victorem (jednym ze znajomych Melrosów) pracowała w gazecie. Ma własne zdanie i ten rodzaj niezależności i niechęci do obłudy, że mamy nadzieję na pewne zamieszanie w tym pogrążonym w samozadowoleniu i złośliwościach towarzystwie. Widząc z boku nie tylko środowisko, a w każdym razie jak przypuszczamy jego reprezentacyjną część i toksyczność, ale także rodzinę Merlosów, mogła zrobić więcej by się przeciwstawić i bardziej zainteresować się losem ich syna, małego chłopca, siedzącego na schodach. Próbuje, ale nie wystarczająco. Próbuje, ale tak naprawdę brakuje tego ostatecznego kroku, po którym moglibyśmy odetchnąć z ulgą, że Anne działa. Ponieważ nie, nie sposób zgodzić się ze stwierdzeniem Victora na końcu pierwszego tomu. Odmowa udziału w okrucieństwu to nie jest przeciwstawianie się mu. To jest uspokajanie sumienia.
Niekończący się ciąg do zapomnienia i zagłuszenia
Jednocześnie Anne – co widać szczególnie w drugim tomie, gdzie Patrick ma już dwadzieścia dwa lata
i przyjeżdża do Nowego Jorku by odebrać ciało zmarłego ojca – ma specyficzną więź z jedynym synem Melrosów. Po części z powodu, że zawiodła jego zaufanie tego wieczoru na schodach, a potem dlatego, że pewnie wciąż widzi w nim tego szczerego chłopca, który co prawda zdążył zmienić się w cwanego, aroganckiego młodego ćpuna, ale jest na tyle czarujący, że postanawia nie naciskać, nie komentować i udawać, że wszystko jest w porządku.
Oczywiście, Patrick jest czarującym, eleganckim, elokwentnym młodym człowiekiem, głównie wtedy, kiedy jest to dla niego przydatne i wygodne oraz służy jego celom. A jest to przede wszystkim uciszenie swojego umysłu i ciała balansując na granicy samobójstwa i szukając coraz to bardziej wyszukanych, wręcz metaforycznych (czy na pewno?) sposobów jego popełnienia. Właściwie to nie jest do końca pewny czy chce śmierci, ale na życiu też mu szczególnie nie zależy. I moglibyśmy utonąć w empatii i niekończącym się współczuciu dla Patricka, gdyby nie to, że autor nie do końca i nie w każdym momencie nam na to pozwala.
Zadaje przez to kłam stereotypowi, że głównego, a szczególnie tytułowego bohatera musimy bezkrytycznie lubić i podziwiać. Oprócz cech, które już wymieniłam młody Merlose jest antypatyczny, wykazuje brak szacunku dla innych ludzi, traktuje kobiety przedmiotowo. Pod tą brytyjską elegancją i elokwencją, nieskazitelnymi manierami i aurą wyrafinowania kryje się niezachwiane poczucie wyższości, złośliwość, kiepskiej jakości ironia i zwyczajne chamstwo. Ma irytującą skłonność do ciągłej egzaltacji i teatralizacji (swoją drogą jest to fenomenalnie przedstawione w „Złych wieściach”, te postacie, które on wymyśla!). Do – w końcu jesteśmy w kręgu kultury brytyjskiej a Patrick czyta Szekspira – hamletyzowania. Jest skupiony na sobie i swoich emocjach i twierdzi, że dla żadnego innego odczuwania nie ma już miejsca. Jego sensem życia jest ćpanie i dobry haj. I gotowi jesteśmy stwierdzić, że wszystko rozumiemy, ale niech on coś ze sobą zrobi. Przewracamy oczami. Ogarnij się, na litość boską.
Ale nie długo, bo Edward St. Aubyn w najmniej spodziewanym momencie przypomina nam skąd bierze się takie a nie inne zachowanie bohatera i to, że woli doprowadzać się na skraj szaleństwa iśmierci niż zachować świadomość. I to nas uderza, ale jednocześnie jest tak niezwykle subtelne jak ukłucie szpilką.
Powyższe zdanie jest najlepszym przykładem tej pisarskiej kunsztowności, plastyczności, subtelnej symboliki. Autor wplata elementy związane z traumą Patricka (obtłuczony kieliszek do szampana) w sytuacje i wydarzenia pozornie z nią niezwiązane przypominając nam, że tak naprawdę większość czynów bohatera a na pewno ćpanie (czy w ogóle uzależnienia) wynika z niej, Trauma jest ciągle obecna w umyśle bohatera wpływając na jego poczynania.
Motywy schodów, obtłuczonych kieliszków, karniszów i zasłon przewijające się przez wszystkie tomy pokazujące jak bardzo Patrick utknął w swojej traumie. Nie mogę przestać się zachwycać nad tym jak niezwykle przemyślana i pieczołowicie skonstruowana jest to proza. I to od początku do końca. Próżno tu szukać zbędnych zdań czy nic nie wnoszących opisów. Poza nielicznymi dłużyznami wszystko jest w określanym celu, dla osiągnięcia określonego efektu. Staranny dobór słów. Świadomość z jaką autor buduje poszczególne zdania. Od bardzo krótkich, mocnych i lakonicznych, do rozbudowanych i przez to lekko rozmytych. Ileż to musiało kosztować pracy i skupienia, żeby się w tym nie zagubić! Jednym z moich ulubionych przykładów poza już przytoczonym jest następujący fragment, także z drugiego tomu. I chyba nie muszę już nic dodawać, tylko zacytuję:
„Jakaś nadzieja” to środkowa powieść cyklu i zdecydowanie punkt zwrotny w życiu bohatera. Wbiło mi się w świadomość, żeby „Some hope” tłumaczyć jako „Trochę nadziei” co brzmi dziwnie, ale tak niesamowicie pasuje do kontekstu i do tego co dzieje się z głównym bohaterem na tym etapie, że ciężko się przyzwyczaić do używania oryginalnego tłumaczenia. Ma już 30 lat. Wyszedł z narkotyków, podobnie jak Johnny, jego przyjaciel. Ale nie wie co robić dalej. Tak bardzo tkwi w przeszłości, że jest niezdolny do najmniejszego ruchu, już nie w sensie fizycznym, ale przede wszystkim mentalnym, życiowym. Nie jest w stanie iść na przód, oderwać się od tego co spotkało go w dzieciństwie. I czy możemy go za to winić, skoro fundament jego przyszłego życia zbudowano na gwałcie, przemocy i pogardzie? Jednak podejmuje decyzję, że nie chce tak żyć. Pragnie się wyrwać, zrobić jakiś krok.
Wypowiedzieć niewypowiedzialne
Decyduje się opowiedzieć Johnny’emu o tym co go spotykało w dzieciństwie. Nigdy nikomu o tym nie mówił. Jak trudno mu się na to zdobyć. Zacząć mówić, gdy całe życie walczyło się, żeby nie tylko milczeć, ale nawet nie myśleć. Szczególnie patrząc jak w społeczeństwie podchodzi się do kwestii wyrażania emocji przez mężczyzn, czy w ogóle wychowywania chłopców w duchu „Nie marz się, masz sobie radzić, działać nie czuć, emocje są dla kobiet” we współczesnym społeczeństwie co ma bardzo szerokie i poważne konsekwencje. Na temat szkodliwości utrwalania takich stereotypów należy mówić i pisać jak najwięcej. To jest niesamowicie ważny moment, także dla czytelników.
(…) wychowywanie chłopców w duchu „Nie marz się, masz sobie radzić, działać nie czuć, emocje są dla kobiet” we współczesnym społeczeństwie ma bardzo szerokie i poważne konsekwencje. Na temat szkodliwości utrwalania takich stereotypów należy mówić i pisać jak najwięcej.
Powieści o Paricku Melrosie to studium traumy i porażającej samotności w tej traumie, niezrozumieniu, poczuciu odseparowania od bliskich i dystansu. Trudno przecież pojąć ogrom zniszczeń jakie takie przeżycia pozostawiają w człowieku, jak to rzutuje na całe przyszłe życie i relacje z innymi ludźmi. A to, że tak trudno albo nawet w ogóle, nie jest się w stanie tego zrozumieć powoduje, że tworzy się mur, który bardzo trudno przeskoczyć.
Dlatego tym co najbardziej mnie ujmuje we fragmencie rozmowy, a właściwie w desperackiej walce Patricka by powiedzieć przyjacielowi to czego nie sposób jest zwerbalizować jest to jak właściwie zareagował Johnny, z jakim wyczuciem i empatią do tego podszedł. Dał mu czas i przestrzeń, poczucie bezpieczeństwa, możliwość mówienia o tym na własnych zasadach. A potem najzwyczajniej w świecie powiedział, że mu przykro. Czasami to najlepsze co można w takiej sytuacji zrobić – okazać empatię, wsparcie, dowód, że słuchamy. Johnny mimo szoku, który przecież miał prawo przeżywać wiedział, że to nie on jest w tej chwili najważniejszy, że nie o jego szok tu chodzi. Nie próbował tego co mówi do niego przyjaciel zignorować, zagadać, nawet jeśli czułby się tak bardziej komfortowo. Czasami najbardziej naturalne, zwyczajne słowa są najlepsze. Patrick nie oczekiwał, że Johnny go uratuje. On chciał po prostu komuś o tym powiedzieć, nie być w tym zupełnie osamotniony. To jest dla bohatera wielki krok, a jego przyjaciel o tym wie.
Rozmowa była dla niego najtrudniejsza, ale późniejsze przyjęcie wcale nie jest łatwe do przetrwania, bo spotyka tam znajomych rodziców. Jest tam alkohol. I kobiety. Ale jakoś sobie radzi. Wciąż jest arogancki, skłonny do egzaltacji, ale już mniej egocentryczny. I czy możemy docenić cały pomysł na scenę, w której Patrick siada na schodach i rozmawia z małą dziewczynką, ponieważ to oczywiste nawiązanie do jego rozmowy z Anne dwadzieścia pięć lat wcześniej? Bo mnie to prostu niesamowicie ruszyło Mimo wszystko Patrick jest empatyczny, pełen uważności, lojalności. Pragnie zmiany w życiu, jest, pełen pokory i nostalgicznej determinacji by iść dalej, bardziej pogodzony z losem. Jest jakaś nadzieja. Trochę nadziei.
Dopiero po przeczytaniu wszystkich części widzimy jak inny jest ten tom od pozostałych. Jest pomiędzy. Środkowy dosłownie i w przenośni. Mam wrażenie, że jako jedyny skupia się na samym głównym bohaterze. I nie chodzi tu nie o to, że jest go w nim najwięcej. Wręcz przeciwnie. Jednak mimo mnóstwa pozostałych gości na przyjęciu, obserwujemy tu Patricka w tym specyficznym momencie życia, który większość ludzi doświadczyła lub prędzej czy później doświadczy – chwila, w której nie jest się już pod tak przemożnym wpływem swojej rodziny, ale jeszcze nie założyło się własnej. Co prawda syn Davida i Eleanor nigdy nie uwolnił się od ich wpływu, ale między innymi dzięki temu co wydarzyło się w „Jakiejś nadziei” do kolejnego tomu nie jest to główną osią opowieści.
Tom trzeci jest więc nie tylko swoistym przejściem, ale także metafizyczną linią oddzielającą dwa pierwsze tomy od dwóch ostatnich, widać wyraźnie różnice w kładzeniu akcentów między nimi. Nie tylko z powodu tego, że główny bohater dorasta i w każdej powieści jest w różnych punktach swojego życia. O ile pierwszy i drugi tom to studium samej traumy i prób radzenia sobie z nią, o tyle czwarty i piąty to tak naprawdę obserwowanie jak wpływa ona na życiowe wybory i decyzje, przede wszystkim te najważniejsze, jak ślub i założenie rodziny. I w ogóle związanie się z kobietą o takim właśnie charakterze i usposobieniu jak Mary.
Ojciec rodziny
W „Mleku matki” akcent przesuwa się w kierunku rodziny, którą założył Patrick i choć wniósł do niej bagaż rodziny, z której się wywodzi, nie on jest teraz najważniejszy, choć zawsze obecny. To najbardziej zauważalna, ale nie jedyna zmiana. Pierwsze dwa tomy skupiały się na relacjach Patricka z ojcem, a dwa ostatnie na znacznie bardziej skomplikowanych relacjach z matką. Sam bohater twierdzi ze są one jednoznaczne, jednak im dalej, tym bardziej widać, że to pozory. Dużo dzieje się także na poziomie społecznym, a mianowicie w malowaniu przez autora obrazu współczesnej arystokracji.
O ile na początku tej historii była pełna beztroski, blichtru, życia ponad stan i nieliczeniu się z żadnymi wydatkami o tyle w trzecim i kolejnych tomach przychodzi refleksja i nostalgia. Życie nie pozostawia złudzeń. W „Mleku matki” ciotka Patricka żyje w nieustannym poczuciu krzywdy i tęsknocie za życiem i statusem jaki miała będąc dzieckiem i majątkiem jakiego ona i Eleanor zostały pozbawione przez nieuczciwego i łasego na majątek ojczyma. Sam Patrick nie jest już właściwie arystokratą, jedynie ma takie pochodzenie. Na początku ostatniego tomu wspomina się, że Patrick jest już z tego pokoleniem, które nie ma wyboru – musi pracować by się utrzymać. I jasne, to także wina rozrzutnego trybu życia i późniejszego kosztownego leczenia z uzależnień skłoniło głównego bohatera do podjęcia decyzji o studiowaniu prawa na początku „Jakiejś nadziei”, jednak konieczność zarabiania była nieunikniona i musiała nadejść prędzej czy później. Wraz z Mary i dziećmi żyją w zwyczajnym mieszkaniu a wakacje spędzają u kuzyna, któremu powodzi się lepiej, a potem w tanich hotelach. Oczywiście Melrosowie nie są biedni, jednak ich życie przypomina bardziej życie wyższej klasy średniej niż arystokracji, gdzieś z tyłu głowy zawsze mają na uwadze finansową stabilność, a już na pewno nie mogą sobie pozwolić na ekstrawagancję.
Patrick Melrose toczy nieustanną walkę, miota się między szeptanym „Nikt nikomu nie powinien tego robić” a wywrzeszczanym „Natychmiast przestań o tym myśleć!” (najbardziej przejmującymi zdaniami w całej tej historii), między pragnieniem zapomnienia a lękiem przed tym co zostanie, niemożnością zagłuszenia wspomnień a pogodzeniem się z tym co go spotkało, chęcią normalnego życia a obawą, że nie jest do tego zdolny, że tego nie udźwignie.
Choć „Mleko matki” rozpoczyna się optymistycznie i zabawnie, zgorzknienie, wściekłość i cynizm wezmą szybko wezmą górę nad nadzieją i pogodzeniem się z losem z poprzedniego tomie. Przewrotnie tutaj narrację „przejmuje” syn Patricka. Zabieg ze zmianą narracji jest o tyle ciekawy, że przez długi czas nie wiemy, jak ma na imię żona Patricka, ani nawet czy na pewno chodzi o niego. Bowiem mały Robert nie nazywa swoich rodziców po imieniu. Dla niego to po prostu mama i tata. Cudowny zabieg.
Potem jednak znów widzimy świat oczami Patricka. A trudny to świat. Pełen bezsenności, poczucia marności i braku sensu. Co gorsze oprócz tego, że został już mężem, ojcem i prawnikiem wkroczył też w wiek średni ze wszystkimi naprawdę sztampowymi, ocierającymi się o pastisz zachowaniami, tak charakterystycznymi dla tego okresu życia, ze zdradą żony z byłą dziewczyną na czele. Poza wszystkimi głupotami trzeba przyznać, że on naprawdę się stara. Kocha swoich synów. Jego najstraszniejszym koszmarem i największym lękiem jest to, że nie zdoła uchronić ich od cierpienia. Chce, żeby byli szczęśliwi. Mimo poczucia wypalenia w małżeństwie wciąż jest z Mary.
Moglibyśmy spokojnie stwierdzić, że to ogólna trauma kładzie się cieniem na relacjach i życiu Patricka. I w dużej części to prawda. Jednak u St. Aubyna niewiele rzeczy jest tak prostych i łatwych, ponieważ problemem jest też charakter bohatera. Nie można winić za wszystko trudnego dzieciństwa. Nikt w tych powieściach nie jest zupełnie bez winy, zupełnie bez wad (z wyjątkiem dzieci). Nawet Mary. Żona Patricka jest cudowną, mądrą kobietą. Jest zupełnym przeciwieństwem matki Patricka – pełna empatii, zrozumienia i łagodności. Opiekuńcza i skłonna do poświęceń. Jest zdecydowanie najjaśniejszą postacią w tej całej szarości. Tym bardziej boli to, że przyjęła zdradę męża nawet nie tyle ze stoickim spokojem co nawet ulgą, bo to oznaczało, że od niej nie odejdzie. Jej cała uwaga skupiona jest na dzieciach, w sposób niepodzielny. Zapomina o mężu, przyjaciołach, rodzinie a nawet o sobie. Zatraca się w tym. Autor naprawdę nikogo nie oszczędza, mało która postać znajduje równowagę w życiu.
„W końcu” jest opowieścią o nowym początku. Nie tylko z powodu śmierci Eleanor, powieści te pokazują, że na zawsze jesteśmy dziećmi naszych rodziców, nawet kiedy odchodzą, chociaż jest do chwila, w której można próbować coś zmienić. Patrick próbuje też po raz kolejny odnaleźć się po kolejnym pobycie w szpitalu, gdzie przeszedł kolejny odwyk, tym razem od alkoholu, a także przyjąć zdradę Mary oraz na nowo odnaleźć się w roli ojca.
Nie do końca wiedziałam, gdzie umieścić ten fragment, bo mimo że nawiązuje do tego co napisałam w początkowej części tekstu dotyczącej spójności i wewnętrznych wyraźnych połączeń między pięcioma powieściami, to jednak jest zbyt spoilerowy aby umieścić go na początku. Więc po prostu umieszczam go tu. Przechodząc do rzeczy: to co jest fantastyczne w tych powieściach to fakt, że autor ani na chwilę nie traci formy i charakterystycznego stylu. Nawet nie chodzi o to, że powieści powstawały na przestrzeni lat a cały czas zachowuje pewną spójność dzięki czemu nie mamy wrażenia, że czytamy zupełnie odrębne, niezależne od siebie powieści, a nie części pewnej całości. Udaje się to nawet w „Mleku matki” gdzie zmienia się narracja. Najbardziej jednak ujmuje mnie to, że Patrick z jednej strony się zmienia, a z drugiej jest wciąż tym samym człowiekiem.
Twórcy fabuł (niezależnie od tego w jakim medium) często mają problem, żeby zachować balans, zrozumieć, że bohaterowie zmieniają się z wiekiem, doświadczeniem lub pod wpływem nowych sytuacji czy zmieniających się życiowych zobowiązań (a jeżeli się nie zmieniają to też powinno być jakoś zaznaczone) ale też pozostają tacy sami – poczucie humoru, sposób formułowania opinii, ogólna postawa, coś co sprawia, że jesteśmy sobą, coś co odróżnia nas od innych. Autorzy o tym zapominają, skutkiem czego dostajemy bohatera, który pozostał dokładnie taki sam jak w momencie, w którym go poznajemy podczas gdy wiele wokół niego się zmieniło, albo bohatera tak innego, że wydaje się zupełnie inną postacią w ogóle nie przypominającą postaci, którą była na początku, także na poziomie cech takich jak poczucie humoru, sposób wypowiadania się czy temperament.
W przypadku Patricka Melrose’a ten balans jest idealnie zachowany. Dorosły Patrick, ojciec dwóch synów, prawnik, po raz ostatni żegnający matkę jest dojrzalszy, bardziej stateczny i nostalgiczny od lekkomyślnego, nieznającego granic dwudziestolatka, który w Nowym Jorku żegnał ojca. Jednocześnie wciąż jest inteligentnym, oczytanym, ironicznym bystrym człowiekiem, wciąż skłonnym do uzależnień, ale już nie od narkotyków, ale od środków nasennych czy alkoholu (choć widać to bardziej w czwartej części cyklu, w tomie wieńczącym cykl Patrick Melrose czasy nałogów wydaje się mieć za sobą) Straumatyzowany i głęboko skrzywdzony, ale już mniej trawiony autodestrukcyjnym gniewem, a bardziej żalem. Wciąż z tym samym ciętym poczuciem humoru, wynikającym z inteligencji, ale też tupetu i pewnego poczucia wyższości, które wraz z wiekiem i życiowymi zmianami zmalało, ale nigdy do końca go nie opuściło oraz wieczną skłonnością do analizowania wszystkiego (aby nie powiedzieć hamletyzowania) oraz dostrzegania w możliwych alternatywach postępowania i zachowania tyle samo dobrych stron co złych, co czyni decyzję wręcz niemożliwą do podjęcia skutkiem czego główny bohater stoi w miejscu, świadomy impasu i jego tragiczności.
W końcu po to ono jest…
To jest bardzo ciekawy wątek na to zbytnia skłonność do analizowania wszystkiego i postrzegania rzeczywistości bardziej w sposób złożony niż prosty czyni człowieka mniej szczęśliwymi. Dla młodszego syna Patrcka, Thomasa na ostatnich stronach „W końcu” sprawa jest prosta – zawsze można zmienić zdanie (czyli „mind” co można przetłumaczyć jako umysł, postawę co jest bardziej metaforyczne, ale zdecydowanie trudniejsze do wykonania)
Nawet Patrick uświadamia sobie, że to być może jedna z ostatnich szans na ten mityczny nowy początek. Został sierotą, oboje jego rodzice nie żyją. Zmarł także ostatni z bliskich znajomych jego ojca, Nicholas, który był właściwie ostatnim ogniwem łączącym go z początkiem najgorszego okresu dzieciństwa, z tym piekielnym latem we francuskiej rezydencji. I to nie jest tak, że może – mówiąc frazesami – zamknąć ten rozdział. Bo takiego rozdziału nie da się tak po prostu zamknąć, ponieważ to zawsze wraca do człowieka, w tej czy innej formie. Poza tym Patrick próbował już wszystkiego łącznie z desperackim, usilnym pragnieniem zapomnienia i zagłuszenia. Może to nie jest moment jakiegoś wielkiego wyzwolenia, ale być może, gdy nie ma już osób, którzy przypominają mu o tym wszystkim bezpośrednio, samym swoim istnieniem, będzie odrobinę lżej z tym żyć, jakoś funkcjonować i Patrick dobrze o tym wie. Lepszego, bardziej wyrazistego momentu na poprawę jakości swojego życia i relacji z innymi ludźmi oraz samym sobą, pomimo tego całego bagażu może już nie być.
Przez pięć tomów obserwujemy jak bardzo ten mały chłopiec jest niszczony przez okrucieństwo psychopatycznego ojca, zdystansowaną, zagubioną matkę i przymykające oczy otoczenie. A potem jak staje się zniszczonym młodym mężczyzną dążącym do samozagłady z tak wielkim uporem i determinacją, że mamy wrażenie, że albo się wreszcie zaćpa albo w końcu zapomni. W trzecim tomie z ulgą dowiadujemy się, że wyszedł z nałogu i postanawia zrobić coś ze swoim życiem, dojrzewa, w kolejnym tomie staje się mężem i ojcem, a w ostatnim stara się poradzić sobie z rodzicielstwem i śmiercią matki. Nadal jednak pozostaje tym małym skrzywdzonym, chłopcem. Zbyt długo samotnym w swojej traumie, zagubionym i przerażonym by dało się z niej wyjść zupełnie obronną ręką. Wciąż odbija się od ścian, między apatią i podejmowaniem działania. I ciągle walczy.
Patrick Melrose toczy nieustanną walkę, miota się między szeptanym „Nikt nikomu nie powinien tego robić” a wywrzeszczanym „Natychmiast przestań o tym myśleć!” (najbardziej przejmującymi zdaniami w całej tej historii), między pragnieniem zapomnienia a lękiem przed tym co zostanie, niemożnością zagłuszenia wspomnień a pogodzeniem się z tym co go spotkało, chęcią normalnego życia a obawą, że nie jest do tego zdolny, że tego nie udźwignie. Potrzebą zmiany, a pokusą trwania w marazmie. To wieczne zawieszenie Patricka między różnymi alternatywami autor podkreśla wiele razy. Często wprost, choćby na początku „Jakieś nadziei” czy na finiszu „W końcu”. Potrzebę bycia w dwóch miejscach na raz (dosłownym i metaforycznych), a w efekcie bycia nigdzie, zawsze gdzieś pomiędzy i żałowania tego czego nie wybrał. Patrick jest tylko człowiekiem. W swoich nieskończonych zmaganiach z życiem, zagubieniu, walce by nie tylko trwać, szukaniu celu i swojego miejsca, pragnieniu wyzwolenia się od tego co niszczy. I jeszcze – co najważniejsze – żeby nie przekazać tej krzywdy i nieszczęścia swoim dzieciom w „sztafecie pokoleń”. Usilnym staraniem by nie stać się swoimi rodzicami i w efekcie powielania niektórych ich błędów.
Naprawdę nie trzeba pochodzić z arystokratycznej, być Brytyjczykiem czy mieć traumatyczne dzieciństwo albo listę nałogów, aby sympatyzować z Patrickiem. Powieści Edwarda St. Aubyn o Patricka Melrose’a to nie jest łatwa i przyjemna proza. Ale bez wątpienia taka od której nie sposób się oderwać a potem nie sposób zapomnieć. Choć momentami bardzo by się pragnęło. i jednocześnie chce się pamiętać. Bo to opowieść z głębokim humanistycznym przekazem.
To może zabrzmieć zbyt patetycznie, ale nigdy nie przestanę uwielbiać zakończenia tej książki i finalnie całego cyklu. Patrick sięga za telefon, bo zmienił zdanie, bo chce zobaczyć swoich synów, a nie myśleć o własnym dzieciństwie. Idąc za radą Thomasa, który powiedział, że zawsze można zmienić zdanie, bo po to ono jest. Tak naprawdę nie wiemy, czy bohater zdecyduje się coś zmienić w swoim życiu czy nie. W końcu miał już kilka szans, kilka przełomowych wydarzeń w życiu, które działały na chwilę, które nie do końca wykorzystał, a niektóre – mówiąc brutalnie – zawalił. W końcu to jest pierwszy krok. Czy go się nie zawaha, czy w ostatniej chwili się rozmyśli? Czy zrobi kolejne? Możemy sami to zinterpretować, przemyśleć. Analizując wszystkie wydarzenia, przeszłość i okoliczności oraz ten szczególny moment jednoczesnego pozostawania pod wpływem silnych emocji i oczyszczenia, spokoju można mieć nadzieję, że Patrick Melrose podejmie próbę, postara się wykorzystać szansę. Może nie będzie w stanie zapomnieć o przeszłości, ale będzie patrzył w przyszłość. Jest jakaś nadzieja, trochę nadziei, że w końcu tak się stanie.
W każdym razie w momencie zamknięcia książki wszystko pozostaje otwarte. Możemy trzymać kciuki.
Może trudno Wam będzie w to uwierzyć, ale tekst, którego lekturę właśnie skończyliście był jednym z pierwszych tekstów, który miał się w Aktówce pojawić. Pisałam go już nie tylko z samą myślą o blogu, ale także z decyzją, że go założę. Był to też pierwszy tekst, który wysłałam do recenzji kilku najbliższym osobom po dłuższym czasie, w którym nie mieli styczności z moją pisaniną. Myślę, że to jeden z tych tekstów, które chce i nie chce się opublikować jednocześnie. Bo był zbyt ważny. Ale skoro jest ważny, trzeba się nim podzielić. I oto, po paru poprawkach i uzupełnieniach, jest. Dedykuję go wszystkim pierwszym czytelnikom. Dziękuję.